W jeździe na motocyklu nie chodzi tylko o to, by wsiąść i pruć przed siebie, jak opętana/ny. Jazda na moto, łączy się z pewnego rodzaju filozofią życiową. Podkreślam – pewnego rodzaju, żeby nie było niedomówień.

Można też powiedzieć, że to jak każde inne hobby. Może i tak, ale na pewną rzecz zwróciła mi uwagę moja koleżanka, która nie jeździ na moto, ani jej mąż też nie jest motocyklistą. Powiedziała, że: „nie wiem co jest z tymi motocyklistami, ale ilekroć widzę, jak zupełnie obcy sobie ludzie zmówią się, że jeżdżą na motorach, to od razu mają uśmiech od ucha do ucha. A po pierwszej wymianie zdań typu – czym jeździsz? zaczynają ze sobą rozmawiać jak najbliższa rodzina.”  I coś w tym jest :-D.

Oczywiście, w grupach motocyklistów, kiedy ludzie dobrze się poznają, to już bywa… normalnie, czyli różnie, jak to między ludźmi.

Rozochocona naszymi pierwszymi przejażdżkami po długich „latach posuchy”, chcę trochę pobajdurzyć na temat motocyklistów, może odkręcić pewne stereotypy.  Może trochę odczaruję w Waszych oczach tę grupę entuzjastów.

Otóż, najczęściej powtarzanym powiedzeniem, banialuką, mitem, którego nie cierpię!, jest powiedzenie o motocyklistach – dawcy nerek, dawcy organów. Wiem, że ludzie nie-motocyklowi, wszystkich jeżdżących na motocyklach wrzucają do „jednego worka”, ale to jest tak samo jak z tym, że wszyscy czarnoskórzy wyglądają tak samo, bo są czarni.  Otóż znaczna większość motocyklistów na szczęście nie ulega dużym wypadkom, poza tzw. „ślizgami”. Owszem, bywają wypadki ciężkie, a nawet śmiertelne. Ale nikt nie robi tego celowo. Jeśli taka ofiara wypadku jest faktycznie młoda i zdrowa, a ma wypadek śmiertelny, to może być rozpatrywana jako potencjalny dawca organów.

A nie przyszło nikomu do głowy, że przez takie nieprzemyślane „łatki”, teksty, ludzie zbyt lekko – żeby nie powiedzieć lekceważąco, podchodzą do kwestii dawstwa organów? Czy naprawdę dawcą organów może być tylko martwy motocyklista?.. I czy jest w tym coś złego?

Jazda na motocyklu nie jest jedynym hobby, które niesie ze sobą ryzyko. A co wobec tego powiedzieć o alpinistach, którzy znają zagrożenia, ale i tak ich ciągnie w góry? Nie mówi się za to o nich, że są marnotrawcami organów. Bo przecież jak ktoś zginie w górach, to często jego ciało nie zostaje odnalezione i organy – zapewne zdrowe – nie mogą być wykorzystane dla ratowania innych ludzi. Czy ktoś za to przykleja tym ludziom łatkę? Raczej nie, bo alpinizm to hobby. A jazda na motocyklu to głupota?

No dobra, koniec zżymania się. Popatrzcie tylko na zdjęcia, jakie piękne są motocykle. Mój – Yamaha Virago jest chopperem. Choppery narodziły się w USA w latach pięćdziesiątych XX wieku. Były to przerobione dotychczas jeżdżące motocykle, które po owych przeróbkach miały mieć lepsze osiągi, być szybsze – aż trudno w to uwierzyć, prawda? Nazwa pochodzi od słowa: to chop, czyli siekać, odcinać. I nazwa wzięła się stąd, że pozbywano się „niepotrzebnych” części, np. błotników przednich, szerszych opon przednich na rzecz węższych, a nawet klaksonów, byleby przez zmniejszenie masy uzyskać lepszą prędkość.

Ten typ motocykli rozsławił film Easy Rider (1969r.), w którym bohaterowie przemierzają Stany, cieszą się wolnością, swobodą źle odbieraną przez społeczności. Co przyniosło złe zakończenie, niestety.

W Polsce też tego typu motocykle tworzono i to nie na obraz i podobieństwo amerykańskich, bo panujący system polityczny tego nie przewidywał.

Podobny obraz

Reasumując, chcę powiedzieć, że uwielbiam jeździć na moto. I to jest tak, że jeśli mam nawet mega ciężki dzień w pracy, a wracam motocyklem, to i tak pod koniec podróży mam banana na twarzy. Bo oprócz oczywistej przyjemności z jazdy, prowadzenie motocykla wymaga innego rodzaju skupienia, większego, całkowitej uwagi, a to powoduje że człowiek wyrzuca z głowy, albo chociaż odsuwa na dalszy plan zaśmiecające, czy złe myśli, frustracje. Za kierownicą motocykla trzeba być tu i teraz, inaczej faktycznie wszystko może się skończyć zanim się zacznie. I trzeba mieć tego świadomość wsiadając na motocykl. Własnej śmiertelności, czy kruchości.

Ostatnimi laty zauważam z zadowoleniem jakby większą kulturę jazdy, czyli że coraz więcej motocyklistów jeździ bardzo rozsądnie w mieście, nie zajeżdżają nikomu drogi, jadą gęsiego za innymi pojazdami (no chyba, że są bus pasy do dyspozycji – w Łodzi mogą nimi jeździć motocykliści). A to jest bardzo miły akcent i światełko na drodze – mam na myśli kulturę na drodze, tolerancję i myślenie za kierownicą.

Wtedy pozostaje się cieszyć, delektować urodą i wdzięcznością swojej maszyny 🙂

Yamaha Virago 535, kolor morski, rocznik: 1994.

Zdjęcia – moje, a jedno z Internetu.