Sezon motocyklowy w pełni. I ja też już dawno „rozpoczęłam” swój sezon.

Dziś będąc w ruchu drogowym i po raz kolejny doświadczając „kozaczenia” kierowcy samochodu, przypomniało mi się pytanie, które zadał mi ktoś tegorocznej wiosny widząc, że jeżdżę na motocyklu. Czyli: jak się jeździ po mieście na motocyklu?

 

Wtedy w pierwszym rzucie odpowiedziałam: dobrze, coraz lepiej. Bo z każdym rokiem obserwuję większą świadomość i większą kulturę jazdy kierowców, zarówno kierowców samochodów, jak i motocykli. Bo w Łodzi motocykliści mogą korzystać z bus pasa. Bo więcej motocyklistów czeka między autami w korkach, a tym samym coraz mniej ich „przepycha się”. (I tu mała uwaga, bo wiele osób nie wie, że prawo drogowe pozwala, by motocyklista poruszał się między samochcodami, między pasami jeśli ma miejsce, w momencie kiedy samochody stoją w korku, czy na światłach. Ale kiedy swiatło zmienia się na zielone, powinien zatrzymać się i włączyć do ruchu między samochodami.) Bo kierowcy słysząc lub widząc zbliżający się motocykl częściej zjeżdżają, przepuszczając go itd.

Ale też, każdego dnia z osobna, kiedy jadę motocyklem spotykam, dziwnych, czy niekulturalnych kierowców samochodów.

Zaczyna się od tego, że stojąc na światłach – ja na motocyklu i obok kierowca płci męskiej w samochodzie, mimo braku „podpuszczania” manetką gazu, kontem oka widzę że coś się z człowiekiem dzieje. Patrzy, że kobieta na moto i jego EGO zaczyna się nie mieścić, zaczyna wychodzić przed auto. No bo nie, nie może baba pierwsza ruszyć ze świateł! Nie może być pierwsza! Nie bo nie! – zapewne podpowiada wzburzone ego. I człowiek dostaje oczadzenia, oszołomienia. Rusza z piskiem opon niejednokrotnie. Jeśli jest za mną, to natychmiast zmienia pas (jak jest taka możliwość), by wyprzedzić, nawet z prawej strony, by pokazać…! Co? Nie wiem co. Ale musi.

Albo kiedy jadę normalnie za samochodami, z prędkościa dopuszczalną w mieście (uwierzcie, że jazda motocyklem to naprawdę przyjemność i nie muszę pruć. Chopper`em się nie pruje.), a przy okazji utrzymuję pewną odległość za samochodem przede mną, to zaraz jakiś „kozak samochodowy” musi się tam wepchnąć. Między mnie na motocyklu, a samochód przede mną. Na żyletkę. No bo musi być pierwszy. Musi zająć niezagospodarowaną – w jego mniemaniu przestrzeń, żeby jej baba nie marnowała.

Ale nie wie taki auto-kozak, że zachowuję taką odległość nie tylko dlatego, że jestem „ciamajdą”, ale choćby dlatego, że kiedy „siedzi się” na zderzaku pojazdu poprzedzającego, można nie wyhamować kiedy tamten zahamuje awaryjnie. Nie można jechać tak blisko, bo jeśli np. w jezdni będzie dziura, którą auto „weźmie” między koła, to motocyklem można się wywalić, spowodować kolizję wjeżdżając w dużą, niespodziewaną rozpadlinę asfaltową.

Ale auto-kozak uważa, że baba, jeździ jak pi.., można więc zajechać jej drogę, zepchnąć na pobocze, niech hamuje awaryjnie. I nie ma w swej niemądrej głowie taki auto-kozak tego, że swoim głupim zachowaniem powoduje zagrożenie na drodze.

Odpowiadając sobie po raz kolejny na pytanie, jak się jeździ motocyklem po Łodzi, powiem że – mimo wciąż dużej liczby wariatów, auto-kozaków i innych dzikusów na drodze, jazda motocyklem to przyjemność sama w sobie. 🙂

No to: lewa w górę!