Funkcjonuje taki przesąd, no może mrzonka wręcz, że w poniedziałek nie załatwia się żadnych spraw. No ale żyć trzeba.

Wczoraj długo pracowałam, bo założyłam sobie, że skończę zaległy artykuł. I skończyłam. Spać położyłam się późno. Noc jak zawsze za krótka i w ciemnościach: BUDZIK!!! wdzierający się bezczelnie w delikatną senną kołdrę miękko otulającą człowieka śpiącego snem sprawiedliwego.

Wygramoliłam się z łóżka, umyłam i kiedy chciałam spłukać wannę… woda wściekle wyciekała spod mieszacza.  Jezu!!! A czas leci… Po krótkiej chwili miotania się i obudzeniu mojego guru od spraw wszelakich i wysłuchaniu uwag typu: – co znowu popsuliście?! wy czy koty?! – dobra, zakręcę zawory, tylko pamiętaj jak wstaniesz – rzucam i robię jako rzekłam, bo przecież już jest późno.

Ufff…, sytuacja chwilowo opanowana.

Z pracy już, chcąc przestrzec dziecię me, piszę SMS: „Hej. Woda jest zakręcona, bo zepsuł się kran w wannie – przecieka.” Uznałam, że młody człowiek załapie o co kaman, przecież wie gdzie są zawory. Po chwili dostaję odpowiedź:  „Tzn co, nie mogę nic wydalić?” Jejciu – myślę – z kim ja mieszkam? – pytam siebie retorycznie. Mała wymiana SMS-ów rozwiązuje temat.

Cieszyłam się wczoraj, że dziś kończę wcześniej i że będzie cudnie wrócić za widoku do domu i cieszyć się ciepłem domowym. No, ale życie zaplanowało, że muszę zajrzeć do Castoramy, po najtańszą baterię do wanny. Nie ma co przepłacać kiedy są plany na zmiany. W w/w sklepie spędziłam trochę czasu w poszukiwaniu baterii wannowej w normalnej cenie i na konsultacjach z moim bratem – fachowcem i moim Lubym, który też zna się na gospodarstwie domowym (ale do sklepu wysłali mnie – czujecie bazę?). stanęło na tym, że Castorama przereklamowana, nikomu nie da pobić swoich cen – czyli drogo.

Pojechałam za radą brata do Sobieradka. Tam, pani zniecierpliwiona, czy jakoś tak, wycedziła mi przez zęby, że baterie są takie jak na wystawie, dając tym samym do zrozumienia, bym brała albo nie i niepotrzebnie nie zabierała jej powietrza. Wyszłam. Po konsultacji pojechałam po brata, bo on ma magiczny klucz (trzydziestkę) do wymiany baterii. No i on zna taki sklep – market, który jest w miejscu po innym sklepie i tam na pewno będą tańsze baterie.

Pojechaliśmy, a trochę to trwało, by w godzinach szczytu, klucząc po rozkopanej Łodzi dotrzeć na drugi koniec miasta. Dotarliśmy, zobaczyliśmy, kupiliśmy – taki ładny, subtelny i tani. I znowu klucząc, ale szybciej, bo droga do domu jest zawsze krótsza, dotarliśmy do domu ok. 19-ej. Moja myśl – jak to dobrze, że jestem już w domu, tak marzę by się położyć…

Kran został zamocowany. Ale… Okazało się – o czym zapomniałam już – że rurki od wody są krzywo obsadzone w ścianie i by kran wymienić, trzeba się natrudzić. No a na końcu okazało się, że bateria pękła.

Przez chwilę myślałam, że to żart, że to jakiś home edition – mamy cię. 

Ja pierniczę!!! Nie chce mi się wychodzić z domu, a co dopiero jechać na drugi koniec miasta i chandryczyć się z reklamacją pękniętej przy dokręcaniu baterii. Whyyy!!! – krzyczę wewnętrznie. W końcu decyzja – no bo przecież wody nie ma, mycia nie będzie, życia nie będzie.. – albo jedziecie ze mną, albo jedziecie ze mną. Pojechali.

Wchodzę do owego sklepu, w obstawie dwóch – sorry moi kochani, ale trochę tak wyglądacie – karków, by reklamować tę ładną, pękniętą baterię. Podchodzimy do filigranowej, eterycznej – chciałoby się rzec – blondynki i mój brat oznajmia:

  • Chcieliśmy reklamować baterię, którą niedawno tu kupiliśmy, bo pękła. – I tu pokazał palcem usterkę.
  • Oj, to chyba niewłaściwie pan dokręcał? Jak pan to wkręcał? – pyta subtelna pani z biura obsługi.
  • W prawo – odpowiada mój brat, blondyn.
  • Ale chyba za mocno? – nie daje za wygraną subtelna pani.
  • Kluczem dynamometrycznym nie da się za mocno – niskim głosem prosto z trzewii zaintonował mój Luby, będąc dumnym znawcą trudnych słów, których znaczenie jest nieznane kobietom.
  • Proszę pani – wtrąciłam się – muszę mieć jakąś funkcjonującą baterię, bo nie chcę by jutro było czuć, że nie mam wody. – i poparłam to grzecznym uśmiechem.

Pani poprosiła, by złożyć baterię i wąż od prysznica tak, by się bez problemu zmieściło w pudełko. Mój brat zrobił to – w jego mniemaniu zręcznie, w moim – szybko i niedbale, ale tak, że cała woda uwięziona w wężu od prysznica, wylała się na podłogę przed biurkiem pani subtelnej. Na szczęście to było przed 21-ą i nikomu zapewne się nie chciało widzieć problemów tam, gdzie ich nie ma.

Mam teraz dostęp do wody, ale czuję się „zjechana” jak koń po westernie.

Oby jutro też była ładna pogoda. Na te jesienne dni postanowiłam odświeżyć bezrękawnik.  Biały, pikowany, ciepły. Już zapomniałam jak bardzo lubię ten element garderoby.

Ale nie samym bezrękawnikiem żyje człowiek. Zatem pod spodem – bluzka koloru koralowego, z uroczymi guzikami z tyłu. No.., tylko dla ozdoby.

Ponieważ już jesienny wietrzyk daje się we znaki, pod szyją jedwabna apaszka, z dyskretnym herbem miasta mego, ale za to konweniująca kolorystycznie ze spodniami.

Włosy jeszcze w wakacyjnym nieładzie, luzie, swobodzie…

Bezrękawnik – Zara, sprzed sezonów, podobna tutaj, albo tutaj, czy tu.

Apaszka – prezent.

Bluzka – s.h.

Spodnie, buty, torba – moja szafa.

 

Zdjęcia – by M.