Nie było mnie tu trochę, ale czuję się usprawiedliwiona, bo wczoraj okazało się, że umarłam. Tak, nie przesłyszeliście się. Ale po kolei.

Zdarzyło mi się być w szpitalu.

Nic w tym dziwnego, tak czasem bywa. Ale jest to dziwne doświadczenie, szczególnie w dobie nieistniejącej podobno pandemii.

W szpitalu, w którym byłam, zasada jest taka iż w izbie przyjęć, oprócz normalnych czynności, pobierany jest test na Covid 19. Następnie człowiek po przebraniu się w piżamę, lub szpitalny zestaw dzienny (t-shirt i spodnie dresowe w moim przypadku, i japonki) jest zaprowadzony do izolatorium. Izolatorium to taki nieduży – w tym przypadku – oddział, w którym nie wolno wychodzić z sali (ogranicza się w ten sposób możliwość zakażenia, dopóki nie wiadomo czy wszyscy mają wyniki negatywne). W izolatorium, kiedy wchodził ktoś z personelu, należało założyć maseczkę na twarz, a te były wymieniane do momentu poznania wyników. Natomiast wyjście do toalety należało sygnalizować dzwonkiem. Przychodziła wtedy pielęgniarka, która zezwalała w odpowiednim momencie na skorzystanie toalety, lub na dokonanie jej (kąpiel czyli). Chodziło o to, że po każdym pacjencie toaleta była dezynfekowana. Po każdorazowym skorzystaniu z niej. Jednak można zachować zasady antyseptyki? Można. Ale trzeba chcieć.

Na pewno jest to mądrzejsze rozwiązanie niż to, kiedy na kilka dni przed przyjęciem do szpitala człowiek zgłasza się do owego, ma pobrany wymaz i wraca do domu. Wtedy w drodze do domu, w sklepie, czy gdzie tam pójdzie w oczekiwaniu na wynik, może zostać zarażony. No ale każdy szpital ma swoich specjalistów od epidemiologii, więc…

… więc pierwszy raz i chyba ostani w życiu uczestniczyłam w wyborach będąc pacjentką. Wszystko odbyło w dużym porządku – proszono pacjentów salami, a w ramach sal pojedynczo, w odstępach. Proszono o włożenie maseczek i rękawiczek, i jeśli tylko się ma – użycie własnego długopisu. Dwie osoby z komisji stały w odległości zdecydowanie 2 m. od siebie, również w maseczkach, fartuchach ochronnych i rękawiczkach.

Wracając do rzeczonego szpitala, kiedy wszystkie wyniki przychodzą ujemne, zostaje się przeniesionym do oddziału właściwego, gdzie odbywa się leczenie zasadnicze.

W zasadzie z mojego bycia pacjentką mam jedną refleksję i jedną uwagę. Otóż uwaga: to co dają ludziom w szpitalu do jedzenia, to … nie daje się opisać. W tym gdzie ja byłam, śniadania i kolacje obfitowały w chleb. Dostawałam co najmniej po 2 kromki chleba białego i dwie ciemnego (bardzo smaczne skąd inąd), prostokąt masła, plus jakaś wędlina albo ser, czy twaróg. Najgorsze były warzywa, np. starta rzodkiewka w torebce foliowej, albo papryka konserwowa w takiej samej torebce i chyba takiej samej nieświeżości. Nie wiem jak smakowało, ale nie zachęcało nawet żeby próbować.

Ale obiady… to był prawdziwy challenge dla tych co je jedli. Zdarzyło się raz (o którym wiem), że odważne przypłaciły obiad rozstrojem przewodu pokarmowego. Zupy wszystkie koloru szarego, z odcieniami… nie do określenia, smaku też nieodgadnionego. Nie wspomnę o rosole… przylałabym kucharzowi co to tak go sprofanował – wyobraźcie sobie jasnoszarawą zupę, w której czujecie tłuszcz, ale nie są to oka, bez smaku (bo sól droga i nieosiągalna w PL na pewno), że o innych przyprawach nie wspomnę i w środku pływają rozgotowane kluski. Makabra… Ale jednego dnia, nie wiem czy to nie była niedziela, dostałyśmy top of the top: zupę koloru ciemniejszego niż jasna oliwka. Kiedy uchyliłam wieczko w pudełku z zupą… – nie uwierzycie, bo ja też chyba sobie nie uwierzyłam, za chwilę powtarzając tę czynność – śmierdziała … jak kupa. Tam musiały być ugotowane zgniłe kiszone ogórki, albo/i zgniłe ziemniaki. Nie wiem jaki człowiek odpowiada za coś takiego, co serwuje się ludziom chorym, czy jakimkolwiek ludziom. Słowo skandal, jest tu jak woda święcona. Sądząc po szynce na śniadanie na drugi dzień, chyba nasze zgłoszenie przyniosło krótkotrwałą, mierną poprawę.

No i refleksja: ludzie są mega egoistyczni. Chodzi o to, że czas choroby i tak jest trudnym czasem dla każdego. A kiedy na dodatek człowiek musi ten trudny czas dzielić z innymi, którzy też mają swój pogląd na wszystko w życiu, swoje konkretne potrzeby – bo jeden potrzebuje żeby coś grało (radio, tv) żeby spał, czy się uspokajał, inny do tego samego potrzebuje ciszy. Co do odwiedzin, teraz jest całkowity zakaz, więc wszyscy mają tak samo, ale kiedyś – do jednych schodziły stada ludzi, nie dając żyć innym chorym swoją obecnością, a inni być może potrzebują większego odosobnienia. Mnie osobiście potrzeba skupienia, trochę samotności, ale też bliskości tych totalnie najbliższych dwóch osób. I tyle. Męczą mnie nawet nadmierne telefony.., ale wiem, że znaczna część z nich wynika z troski.

Ale mówiąc o skupieniu ksobnym, miałam głównie na myśli takie zachowania, jak np. z drugiego po nas turnusu (tak my z naszej sali nazywałyśmy pacjentów przybywających danego dnia). Tam były dwie osoby całkiem nie umiejące funkcjonować w warunkach szpitalnych, jakby nie rozumiejące lub nie chcące zrozumieć koniecznego reżimu sanitarnego, bo stale wychodziły bez maseczek z sali, we dwie, przez co na kogoś „wpadały” w toalecie, a jedna z nich na pewno nie myła rąk po skorzystaniu z toalety, o ciągłych odgłosach kaszlo-odkrztuszanio-duszenia się nie wspomnę… i to stałe przyzywanie Jezusa w toalecie…, zbyt bliskie podchodzenie do drugiej osoby i mówienie jej prosto w twarz, palenie papierosów w łazience i chyba nie tylko…

Faktycznie trudno jest w chorobie dzielić małą przestrzeń z innymi osobami chorymi, ale też innymi mentalnie, społecznie, intelektualnie i w całym tzw. obejściu.

A kiedy po pobycie w szpitalu wróciłam do domu, zadzwoniła do mnie koleżanka z jednego z moich miejsc pracy. Zaczęła bardzo delikatnie: co u mnie, jak się czuję… ? Ale w końcu po wymianie naprawdę ciepłych słów, padło pytanie: ale o co chodzi?

Na to ona rzecze: wiesz, nie denerwuj się, ale muszę ci powiedzieć o tym , otóż nasza pani księgowa dokonując czynności księgowych związanych z twoją osobą dostaje komunikat z ZUS, że jest to niemożliwe. U nich ty od 30.04. nie żyjesz. No i możesz mieć kłopoty z ubezpieczeniem za chwilę. Wiesz, musisz to wyjaśnić…

Parsknęłam niepohamowanych, charakterystycznym dla mnie śmiechem, choć kiedy to do mnie dotarło, po powtórzeniu przez moją interlokutorkę informacji, że oto od dwóch miesięcy wg ZeUSa nie żyję, to wewnętrznie opadła mi japa.

I te myśli, pobudzone wypowiedzią koleżanki – no bo przecież byłam w szpitalu, gdybym wszędzie figurowała jako nieboszczka, to by mnie nie leczyli, głosowałam na wyborach… Rozumiem, że wszędzie gdzie pracują ludzie, może mieć miejsce pomyłka, ale do diabła poprawiajmy je. Dwa miesiące? Przecież powinno to kogoś zainteresować, że składki na nieboszczyka przychodzą, że nikt z aktem zgonu się nie zgłosił. A może za to obok mnie w spisie ZeUSowskim jakiś żywczyk miał wystawiony akt zgonu…

Dziś wszystko się wyjaśniło, należało zaktualizować moje dane i tym samym przywrócić mnie do życia. Co zostało zrobione.

My w domu pożartowaliśmy sobie wczoraj, że ZeUS wisi mi zasiłek pogrzebowy, Stypkę by się urządziło 😉 że gdybym wiedziała może mogłabym obrabować bank, albo nabrać mega-pożyczek i przenieść się do jakiegoś podatkowego raju… A tak..?

A tak, to stale trzeba mieć wszędzie oczy otwarte, bo nie wiadomo kiedy i jaki ZeUS wysadzi was z siodła.

Niech żyje życie!

Dlatego, jako ta która otrzymała nowe życie „mogę wszystko”, jak mam napisane na life od MUUkreacje. Na razie nie będę go zdejmować z radości z życia chyba długo 🙂

Światło słoneczne tworzy całkiem miłą poświatę z zaświatów 😀

Kochana, nic nie musisz, ale jakbyś chciała sobie kupić u Olgi coś z tych rzeczy, że nic nie musisz, czy że po prostu jesteś piękna, to kod rabatowy: ambasadorka.LBA wciąż działa.

Life – MUUkreacje.

Jeansy – MUUkreacje.

Buty – Tommy Hilfiger, z ubiegłego sezonu.

Zdjęcia – by M.