Kończy się listopad.

Zdjęcie – Pajor.Rafal

Liście pokrywające ścianę na tym zdjęciu też już opadły. Nie zrobiłam zdjęcia, bo taki widok … robi na mnie nie najlepsze wrażenie.

Kiedyś, kiedy pory roku były w naszym klimacie bardziej wyraziste, listopad bywał już zimowym miesiącem – w moim zwłaszcza dziecięcym mniemaniu. A że listopad zaczyna się od święta pamięci o osobach których już nie ma z nami, to – jako dziecko – myślałam, że w listopadzie nikt się nie rodzi, nie bierze się ślubów itd… Oczywiście to dziecięce wyobrażenia o świecie, o których zapomniałam. Nawet kiedy w życiu dorosłym poznałam ludzi urodzonych w listopadzie.

Ale w tym roku, właśnie w listopadzie pożegnaliśmy na zawsze dwie osoby, z którymi pracowaliśmy długo. To dziwne uczucie, kiedy nagle uświadamiasz sobie, że tak łatwo, szybko i w sposób nieodgadniony, przestaje ktoś być, znaczy żyć. Wciąż mnie to zaskakuje, choć mam już trochę lat i staram się memento mori.

Jakież w tym wszystkim było moje zdziwienie, że bliska mi osoba, chyba mogę powiedzieć przyjaciółka, ma imieniny w listopadzie. Dwa razy się pytałam czy ona jest pewna, że to listopad a nie październik (no bo może ona nie wie, że w listopadzie się nie obchodzi imienin w moim dziecięco naiwnym świecie). I te imieniny spowodowały we mnie te głębokosiężne pomysły.

Któregoś dnia, jadąc do pracy, widziałam młodszą młodzież (po staremu – starsze dzieciaki), stojącą przy przejściu dla pieszych. Moja pierwsza myśl – kurczę oni tacy młodzi, mają całe życie przed sobą, nic im nie jest, hallux ich nie naku***a, ręce nie mają ograniczeń w stawach, mogą bez wzywania pogotowia założyć nogę na szyję… i czują się nieśmiertelni… Ale jak pomyślałam, że muszą chodzić do szkoły, zdawać te wszystkie egzaminy, wybierać zawód, szukać hobby, mieć zbyt wielu pseudoprzyjaciół, szukać pracy, mieszkania, miłości, uczyć się uczyć na bazie swoich doświadczeń… Uznałam z ulgą, że wolę swoje 50-letnie życie, w którym w/w burze emocjonalne mam za sobą (z grubsza). Teraz mogę delektować się ulotnymi chwilami czy to marznąć w listopadowym wypadzie motocyklowym, czy to opływając potem i wkurwem goniąc M. na rowerze, bądź zachwycić się mglistym świtem, tęczą na niebie, coraz rzadziej czystym świeżym powietrzem itd.

Mimo, że ta świadomość zbliżającego się kiedyś… (mam nadzieję, że bardzo, bardzo kiedyś) końca mojego ziemskiego życia, jest we mnie coraz wyraźniejsza, to jednak wolę swoje życie tu i teraz, niż mrzonki o cofnięciu czasu, czy się do czasu sprzed iluś lat.

Nie jestem gotowa na umieranie, żeby nie było. Ale odkąd dotarło do mnie, że mój czas, jak każdego człowieka na ziemi, jest policzalny, to częściej zauważam, że życie jest ok. i często ma fajne oblicza. Warto je zauważać.

I dobrze, że listopad się się kończy. Za chwilę będzie grudzień. Pochłoną nas przedświąteczne ozdoby, reklamy, dżingle i inne tego typu komercyjne napędzacze konsumpcyjnej strony świąt. I pewnie z tych duchowych refleksji zejdę bardziej na ziemię. Ale to to też będzie dobry czas.

Zdjęcie Pajor.Rafal