Dzisiejszy post (teraz już wczorajszy)miał być o czymś zupełnie innym, ale… Z rytmu tzw. normalnego życia wybiło mnie popołudnie w placówce ochrony zdrowia. No i na własnej skórze mogłam poczuć co to znaczy być pacjentem.

Słowo pacjent kojarzy mi się z angielskim słowem patient, co oznacza: cierpliwy. I to wg mnie jest pełna w naszych realiach, definicja tego słowa. Kojarzy mi się ono też ze słowem petent. A to słowo, kiedy byłam małą dziewczynką, myliło mi się ze słowem pętak. I to chyba byłoby dopełnieniem daleko idącej interpretacji definicji słowa: pacjent, w realiach polskich. A może nie aż tak daleko idącej?

Otóż osoba z mojej rodziny ma kłopot zdrowotny, który można rozwiązać operacyjnie. W związku z tym, zgodnie z dokładną wskazówką specjalisty z właściwej dziedziny, ze skierowaniem do szpitala, poszliśmy do sekretariatu Kliniki. Tam pani poinformowała mnie, że należy iść do pokoju X. Poszliśmy.

Pod pokojem X siedziała jedna kobieta. Usadowiliśmy się zatem w kolejce, bo nie wypadało mi się wpychać przed tę jedną czekającą osobę. W międzyczasie jakiś mężczyzna wszedł, by o coś zapytać. Po dłuższej chwili czekania, zapytałam panią przed nami, czy te wizyty w tym gabinecie zawsze tak długo trwają? I okazało się, że tam nie przyjmują pacjentów, bo nie ma pielęgniarki i nie ma kto zakroplić oczu. Postanowiłam więc wejść i zapytać o możliwość zapisania mojego bliskiego na operację. Tu jednak dowiedziałam się, że to nie tu. Trzeba zejść na dół, do izby przyjęć, a później jeszcze do pokoju 105. Ciśnienie poszło w górę!

W izbie przyjęć kolejka. Czekam. Pani w okienku nie mówi do pacjentów – petentów – pętaków, ludzkim językiem. Pani cedzi przez zęby komendy: proszę czekać! tu podpisać! chwilę! jeszcze raz tu podpisać! itd. W końcu moja kolej. Okazało się, że mój bliski musi też przyjść, bo musi się podpisać. Ok. Daliśmy radę. Po wszystkim udaliśmy się do pokoju 105.

Na miejscu okazało się, że jest to pokój 05 na 1 piętrze, pisany w sposób 1.05  Wżyciu nie pomyślałabym, przy takim zapisie, że to jest 105. Ale jest. Przed gabinetem 2 mężczyzn, z których jeden od razu poinformował nas o sytuacji, czyli że lekarza nie ma, ale ma przyjść i że dziś to pewnie i tak nic nie załatwimy, ale trzeba poczekać, bo a nuż… Przyszła co prawda pani lekarka, ale poprosiła jednego pacjenta, a później oznajmiła, że kończy pracę i przyjdzie za chwilę koleżanka.

Czekamy zatem. Od 14:10. Po około 1 godz. zaczęła się poczekalnia zapełniać. Już nie tylko do pokoju 1.05 (105), ale i do 1.07 (107). Coraz więcej osób siedzi, stoi, chodzi. Ktoś skądś usłyszał, że lekarz będzie w tym 107, jak skończy operację. A tu osoby zapisane na konkretną godzinę, od 15-ej, co 5 min., czyli na 15:00, na 15:05 itd. A o 105 nikt nic nie przebąkuje. Około 16-ej wpada pośpiesznie młody lekarz do 105. My poruszyliśmy się na krzesłach z nadzieją, bo wszedłszy do pokoju zaświecił światło… Ale to zmyłka. Wziął chyba ze dwie buteleczki kropli do kieszeni i zmienił pokój na 107 🙁

Zapewne po przygotowaniu gabinetu, czy urządzeń do badań, wyskoczył znowu z gabinetu, rozejrzał się po zgromadzonych, podszedł do wybranych (z boku wydawało się że do losowo wybranych) i zakropił im oczy. Potem zniknął w gabinecie. Następnie zaczął przyjmować pacjentów. Widać było, że się spieszy, że ma dużo pracy, że chyba chce nadrobić to opóźnienie, które – jeśli operował – nie było z jego winy. Co jakiś czas wyskakiwał, a przynajmniej tak to wyglądało, wypatrywał wśród oczekujących pacjentów niektórych, wyjmował z kieszeni te krople i zakrapiał i m oczy. Kiedy przy kolejnej zakrapianej wyprawie jego wzrok spoczął na mnie, szybko przecząco pokiwałam głową. Nie wiem, ale pomyślałam, że jak mnie dopadnie i zakropi mi oczy to kto nas zawiezie do domu?

W końcu przyszła lekarka i do 1.05. I nasza wizyta zakończyła się częściowym sukcesem, bo o tej porze nie ma już lekarz który zapisuje na operacje. Czeka nas jeszcze jedna (trzecia czy czwarta) wizyta w tej sprawie. W domu byliśmy o 18:00

Trzeba być zdrowym, odpornym, cierpliwym … itp., żeby chorować.