Niby słyszałam budzik, bo przypominam sobie, że palcem stuknęłam w ikonkę „stop” w komórce (znaczy telefonie, rzecz jasna). Ale mój organizm nie zatrąbił i obróciłam się na brzuch, i… odpłynęłam. Po chwili otworzyłam oczy, spojrzałam na zegarek: ja pierniczę! 6:24! Wyskoczyłam z łóżka jak poparzona, wpadając niezgrabnie na jakieś pudełko i robiąc rumor, jakby się paliło. Ale kiedy tak szybko się wstaje, to zespół pomijania tego, co powinno być omijane, nie funkcjonuje.

Wpadłam tylko do kuchni – w głowie ciągłe: SOS! – bo koty też wyskoczyły z nikąd. To znaczy jeden wiadomo skąd, a ten drugi, no to wiadomo, że z nikąd. Dobra, kotom żarcie, to poranne i niech spadają. Bo nasze koty dostają rano ode mnie zawsze jakiś smakołyk w galarecie. Jak zapomnę kupić, a poprzedni zapas nagle i nieoczekiwanie się skończy, to one potrafią kręcić nosem… Czujesz? Kot grymasi i strzela fochy, bo ja – pańcia, jego karmicielka (po kociemu: służąca) nie wyrobiłam się z kupnem w natłoku ludzkich spraw ich ulubionej brei w galarecie, która – nota bene – pachnie jak pierwszorzędna mielonka.

Ale dobra, kotki nakarmione, woda na kawę wstawiona. Cholera, nie zdążę wypić tej kawy! Myyyyśl kobieto! Ch*j, nie będę pić. Ale nie, no umrę bez kawy. Ha! Wleję w kubek termiczny.

Sprint do łazienki. W dupie z prysznicem, teraz tylko skrócony akt higieny. Najpierw zęby… Woda! Kurczę, wczoraj czytałam o dobrym nawyku picia wody, o jego zbawienności dla organizmu nie wspomnę. Zatem ze szczoteczką w gębie sprint do pokoju i nalewam sobie z dumą szklankę wody z dzbanka filtrującego. Zanim wyjdę to wypiję. Gwarantowane zdrowie ogarnięte.

Wykonałam wszystkie absolutnie konieczne czynności i kiedy już ubrana do wyjścia stałam w przedpokoju z kubkiem termicznym z kawusią bez cukru, usłyszałam jakieś dziwne odgłosy… Co się dzieje? Skąd to? Zza okna w pokoju? Znowu tam ktoś łazi? Skradam się…, ale odgłos się zmienił i ustał. I dochodził ewidentnie z pokoju… Wzrok mój padł na stół, na którym wczoraj zostawiłam lakier do paznokci i jakimś cudem ten lakier się zatrząsł i stukał o szklany blat.

Wzrok mój padł na wodę… Ach, miałam wypić. Przecież zdrowo się prowadzę od dziś. Myślałam, że nalałam pełną szklankę, ale jest nieco więcej niż pół. No nic, piję na raz… Patrzę w dół, a tam na podłodze siedzi Fredek – kot od diabła, gapi się na mnie mając na pyszczku wypisane: i coś wyżłopała moją wodę?! Siedzi i oblizuje resztki wody z wąsów.

Ażżżż ty kudłaty …, pomyślałam to czego nawet nie napiszę.

-Wychlałeś moją wodę, zwierzu! Teraz pewnie kociej mordy dostanę!

Nie było jednak czasu rozkminiać, bo godzina była taka, że powinnam już wysiadać na „parkingu” pracowym, a nie wychodzić z domu.

A miał to być dobry dzień…, a nawet tydzień.

Jadąc pomyślałam o niektórych współpracownikach i stwierdziłam, że mnie nadmierna i niezdrowa ciekawość nie grozi. Zatem… może… – nie mogłam za kierownicą odczepić się myślami od bezczelnej miny kota i myśli ile bakterii odkocich połknęłam, brrr…. Nie, nie. Może nie… A najlepiej by było jakbym została kobietą-kotem, jak Hali Berry. Przynajmniej odpadłby mi ten pseudo parking i szybciej byłabym w pracy. Ba, o sylwetce i zwinności nawę nie wspomnę… A może wtedy wcale bym do tej pracy nie chodziła.

Długi był dzień mojej pracy, bo 13-ogodzinny. Z tą wodą mi nie po drodze, mimo że się zaparłam. Kiedy wychodziłam z pracy, butelkę wody, której nie wypiłam, wrzuciłam do reklamówki z różnymi rzeczami. W aucie okazało się, że butelki nie dokręciłam i spora część wody wylała się zalewając duplikat dokumentu zdobytego nie bez pewnego trudu i inne rzeczy w reklamówce.

Nie cierpię tej pieprzonej wody. To nie jest mój żywioł. I jak widać, nawet w butelce trudno mi ją ujarzmić.

Tyle z kobiety-kota, a miałam być piękna, szczupła, zwinna, zawsze młoda itd. od tej wody. Pozostaje mi … z kocięta precyzją podążanie za …

właśnie – za czym? Bo słońce mimo, że nisko i tak zawsze za daleko.

Dobrych poranków 🙂

Zdjęcia – moje.