Obecnie, żyjemy w ciekawych czasach (tak, odnosi się to chińskiego przekleństwa). Zawsze wiadomo – a przynajmniej ja od zawsze wiem, kiedy są jakie święta, a przynajmniej Boże Narodzenie, które zawsze wypada 25 grudnia. Ale okazuje się, że trzeba nam – ludziom = społeczeństwu = odbiorcom, przypominać o tym, kiedy tylko opuścimy cmentarze 1 listopada. Zewsząd bombardują nas reklamy Świąt, Mikołajów, śnieżynek, bombek, choinek, prezentów, światełek, muzyczki świątecznej z dzwoneczkami i obowiązkowo tego co powinniśmy mieć, kupić, gdzie być i z kim, i jak….

Pierwsza reklama stricte dotycząca sylwestrowej zabawy (którą ja widziałam, a niezbyt często oglądam tv) zauważyłam wieczorem w Wigilię. No a dalej… sami wiecie.

Dziś rano oglądając tv śniadaniową, ciągle słyszę o postanowieniach noworocznych – robicie? nie robicie? jak tak to jakie? jak nie to dlaczego? dotrzymujecie? nie dotrzymujecie? jaka recepta na dotrzymanie? itd.

Ludzie! To mi obrzydziło robienie takowych. Czyżbyśmy jako gatunek, homo sapiens, byli już tak ograniczeni, że trzeba trąbić z telewizora, czy radia, co powinniśmy robić, kiedy, co mieć, by się czuć lepiej ze sobą, czy w ogóle się czuć?… Pytanie tylko, czy jak już to wszystko będziemy mieć, jak to wszystko zrobimy, wypełnimy, czy na pewno będzie nam lepiej samym ze sobą? Podobała mi się wypowiedź pani Laury Łącz, która powiedziała, że nie robi postanowień noworocznych, ale przyjrzawszy się swojemu życiu, chce je zmienić tak, by być zeń zadowoloną, by się sobie znowu podobać, by czuć się dobrze ze sobą. Ot co!

Patrzeć w przód, czy w tył? Robić, czy nie robić noworoczne obietnice dla samych siebie? A może pod publiczkę, dla innych, by mieli o nas lepsze mniemanie?

Moje zachowanie na ten temat od jakiegoś czasu jest takie, że w okolicach końca jednego roku, a w przededniu następnego, potrzebuję chwili pobycia samej ze sobą, potrzebuję spokoju, by zrobić w duszy swej, czy w głowie rodzaj podsumowania roku mijającego, czy minionego. Staram się wyciągnąć wnioski, naukę z doświadczeń, czy błędów… a tzw. myśl przewodnia, potrzeba (czy jak kto woli – postanowienie noworoczne) wyłoni się sama.

I takiej chwili, dłuższej, czy krótszej każdemu z Was życzę na nadchodzący Nowy Rok: niech każdy z nas znajdzie prawdziwego siebie i niech nim będzie, bo nie ma bardziej wartościowej wersji danego człowieka, niż on sam, żyjący w zgodzie ze sobą, nie według wytycznych z tv, fb, insta, czy innych mediów.

Pozostając w klimacie chwil spokoju dla siebie samej, proponuję przyjrzeć się czy przypadkiem nie posiadamy w szafie czegoś miękkiego, miłego, ciepłego, totalnie kobiecego, czyli dzianiny.

Lubię dzianinę, mimo, że jest bardzo wymagająca w ubiorach blisko ciała. Bo im bardziej otula, tym lepiej obnaża wszelkie niedoskonałości. Ale … przecież chcę być sobą 🙂

Stąd pomysł, a może to taka potrzeba, na outfit z sukienki dzianinowej, asymetrycznej, w kolorze koralowym. Sukienka dobra na pobyt w domu, na wyjście z domu, może do rodziny, babci, cioci.., do pracy. Zależnie od dodatków, których użyjemy.

Na chłodniejszy dzień (wszak mamy zimę), na wierzch sukienki zakładam, wrzucam można powiedzieć, „wdzianko” – czyli połączenie swetra (tył jest z dzianiny) z futerkowym przodem. Kołnierz sprawia wrażenie, jakby to był rodzaj płaszcza. Ale jest to okrycie bez zapinania, z atrapami kieszeni. Za to bardzo gustowne, ciepłe i przez swój kolor – wszechstronne pod względem dopasowania.

Sukienka – Stefanel, sprzed sezonu.

Sweter – Butik Iza.

 

Zdjęcia – by M.